Niedzielne śniadanie. Uroczyste. To znaczy długie. W piżamie. Z kawą. Z pianką. Leniwe. Słońce. Pięknie jest. Jak otworzyłam okno to jednak powiało chłodem. Jak to możliwe. Zdziwienie, a przecież to kwiecień jeszcze. Ale wczoraj leżakowałam. W całkiem nie przedszkolnym znaczeniu. Leżakowałam na leżaku, z książką. Z Rozlewiskiem. Czytam. Czasem podoba mi się a chwilami nie. Jakieś takie przesłodzone momentami, rozdziałami i czasami czuję się jak naiwniaczka. Że takie to wszystko sielskie. Ale jak mieli święta to i mi się świąt zachciało. Bo to już będzie ze dwa lata jak żadnych świąt rodzinnie (czytaj tłocznie) nie spędzaliśmy. I jakoś tak mi się zachciało.
Tymczasem.
Na obiad kurczak w potrawce. Przy okazji przypomniałam sobie, że ostatni raz to jadłam z osiem lat temu, jeszcze jak Babcia żyła, bo czasem był u niej na obiad. Ja czasem jeszcze ją widzę w tej kuchni...
No to był kurczak. Dobry. Nie taki jak Babci, gdzieżbym śmiała, ale dobry wyszedł.
M. przez cały dzień był... No właśnie. Nie pisałam Ci, ale M. od jakiegoś czasu szukał... I znalazł.
M. kupił Jaguara. I od dziś widzę tylko jego pupę wystającą z tylnich lub przednich drzwi niebieskiego klasycznego Jaguara. I od dziś pracuję nad swoim zdrowym rozsądkiem. Uczę go elastyczności, możności adaptacji do napotkanych nagle warunków, szaleństwa. Czas pokaże.
Tymczasem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz